Żegnajcie równiny, zefirki wśród zbóż.
Tu grzmocą lawiny aż pieni się kurz
i z piargów na piargi kamienny w cwał puszcza się spad.
Możemy się ugiąć, ominąć ten żleb,
lecz my wybieramy szlak szczery jak chleb,
jak ścieżka wojenna zdradliwy, ciaśniejszy niż ślad.
Kto tędy nie przeszedł, nie zagrał va bank,
ten siebie nie poznał, nie sprawdził na bank.
I co, że na dole mógł ręką z łatwością sięgać do gwiazd.
Na dole nie spotkasz ze świecą w dzień
połowy olśnień i serca drżeń,
co tutaj za jednym jedynym spojrzeniem znad orlich gniazd.
Kominy, przewieszki. Nie strzelajże gap.
Na pecha nie zwalaj. Za pewne się łap,
bo w ścianie zawodzi przewrotnie i skała, i kamień, i lód.
Liczymy na chwyt swój mocny i hak
na dłoń braterską i dobry znak,
że pręży się lina, na której wieszamy nasz trud.
Nie będzie przemówień ni kwiatów ni wstąg,
a garstka przyjacół obstąpi cię w krąg,
gdy zamiast nagrobka bezkształtny przygarnie cię głaz.
I zniczem błękitnym rozjarzy się w dzień,
jak nuta żałobna wśród setki brzmień,
ta czapa lodowa o której samotnym zdobyciu mówiłeś nie raz.
Niech gdera ulica, niech ślini się typ
a po coś tam polazł, dość kaca i gryp,
by śpiesznie ekspresem pożegnać na zawsze ten .byt.
Kto inny porzuci przytulny swój kąt,
odnajdzie to miejsce by stąd, właśnie stąd
dośpiewać to wszystko co wyszło u ciebie za krótkie na szczyt.
Kujemy po stopniu na krok. Tylko wzwyż.
Kolana dygocą. Żre pot? To go zliż.
A serce na górę przed tobą wyrywa się, gna.
I oto tam stoisz. To bajka. To sen.
I nagle odkrywasz, że więcej ma ten,
któremu do szczytu pozostał wciąż hak albo dwa.