To był pierwszy dzień lipca,
powietrze nie dyszało wiatrem,
gdy facet w prążkowanym garniturze
zobaczył, że Instytut Zdrowia Psychicznego płonie.
Stał na rogu ulicy,
gdzie słońce mocniej prażyło…
Patrząc na drugą stronę drogi
przesunął kajdany na nogach,
a Instytut płonął.
Płomienie ryczały jak burza z piorunami.
Dym unosił się wprost do nieba,
pękały szyby, spadały gotyckie drzwi i nadproża,
od ognia trzaskały drewniane belki.
Nikt więcej nie przyszedł, by popatrzeć.
Widzisz, nikogo to naprawdę nie obchodziło.
Po co dzwonić po straż pożarną,
przecież nikt im za to nie płacił,
więc Instytut płonął.
Wszyscy mówili, że to ładnie wygląda,
wszyscy byli zgodni i wszyscy zadowoleni.
Przemądrzali bezmózgowcy świętowali i wymachiwali kajdanami.
Szkoda, że to oni wszyscy zwariowali.
Instytut Zdrowia Psychicznego
spontanicznie sam siebie unicestwił.
Z prochu powstałeś,
w proch się obrócisz.
Me kajdany zaczęły już rdzewieć,
a Instytut płonął, płonął, płonął…