Pewnego razu był sobie księżyc
śpiący na morzu
w towarzystwie mrowia gwiazd.
To wielkie szczęście
móc go jeszcze oglądać
w tę litewską noc.
I były sny pełne śniegu
i wierszyki o słońcu
do wyszeptania wśród wiatru,
a wśród synów dorośli synowie
o typowej twarzy
szczęśliwego bojownika.
Nie mogę znieść tego życia,
tej naszej tułaczki,
tej niekończącej się wojny,
tych martwych, których trzeba zabić.
Nie mogę znieść tego życia,
tej naszej wędrówki,
tej wynędzniałej ziemi, gdzie się upija
morze... morze... morze... morze...
Mamo, powinnaś zobaczyć,
jaki jestem przystojny tego wieczoru;
wyglądam jak prawdziwy żołnierz.
Nerwica skręca mi tyłek,
topię spojrzenie w kieliszku
i jestem cały spocony.
Dziecko moje ukochane,
lepiej niż butelka wina
ukoi cię bicie mego serca.
Pragnę jeszcze całusa,
by zgasić strach,
by nie czuć bólu.
Nie mogę znieść tego życia,
tej naszej tułaczki,
tej niekończącej się wojny,
tych martwych, których trzeba zabić.
Nie mogę znieść tego życia,
tej naszej wędrówki,
tej wynędzniałej ziemi, gdzie się upija
morze... morze... morze... morze...