W letni poranek
biegał przede mną
beztroski i wesoły,
a szczekał za dwóch,
bo potrzebował
podzielić się
tysiącem radości, które pies
może trzymać w tajemnicy.
Był malutki,
kruchy jak dziecko,
a ja miałam tylko jego,
gdy nagle…
Parszywy pijak, wariat, uderzył go gwałtownie,
zanim odszedł, śmiejąc się do rozpuku.
Gdy wydałam z siebie okrzyk strachu i rozpaczy,
gdy podbiegłam do niego, było już za późno.
Mój piesek się trząsł.
Wzięłam go w ramiona,
a on otworzył oczy
po raz ostatni.
Aż do zapadnięcia nocy,
zupełnie sama na tej ulicy
cicho opłakiwałam
mego utraconego pieska.
Jego zabawki, nieruszane,
poniewierają się w salonie,
a ja mam w oczach łzy,
gdy powtarzam jego imię.
Od tamtej chwili nic, już nic nie może mnie pocieszyć,
nawet drugi człowiek, nawet cały świat,
ten świat, w którym szaleństwo uderza w niewinnych
bez litości, bez powodu, z całą siłą.
Chciałabym go dorwać, tego wariata, tego mordercę
i sprawić, by on też cierpiał jak pies.
Chciałabym go dorwać, tego wariata, tego mordercę,
a potem bez żalu patrzeć jak zdycha jak pies.