Świat należał tylko do nich i był tylko dla nich:
ich dom, kilka chmur rozpostartych w słońcu.
W ich spojrzeniach była miłość, odpowiedzią było „tak”,
a dla ich bólu tylko jeden koniec.
On odszedł, z włosami posrebrzonymi siwizną.
Ona przestała dbać o kwiaty w ogrodzie
i mówiła mu: „Chodź, musimy żyć”.
A chłopcy z dzielnicy nazywali ją szaloną.
I jacyś mężczyźni ubrani na biało rzekli do niej: „Chodź”.
Krzyknęła: „Nie, proszę pana, przecież nie jestem szalona.
Byłam szalona wczoraj, ale to było z miłości”.
A chłopcy z dzielnicy nazywali ją szaloną.
W szpitalu, na zalanej słońcem ławce, można ją zobaczyć,
jak się uśmiecha, patrząc na stary zegarek,
myśląc, że musi przyjść ten, który odszedł
i zabrał ze sobą jej serce.
Nie przyjdzie; czeka na nią wśród swych chmur w słońcu,
w tym świecie, w którym wczoraj byli tylko oni dwoje,
w tym świecie, w którym triumfowała miłość.
A chłopcy z dzielnicy nazywali ją szaloną.
I jacyś mężczyźni ubrani na biało rzekli do niej: „Chodź”.
Krzyknęła: „Nie, proszę pana, przecież nie jestem szalona.
Byłam szalona wczoraj, ale to było z miłości”.
A chłopcy z dzielnicy nazywali ją szaloną.